czwartek, 16 listopada 2017

Bitewniakowe dojonko. Merkantylne sztuczki wydawców gier figurkowych.



   Jakiś czas temu, gdy bardziej zajmowałem się nowoczesnymi planszówkami niż bitewniakami, usłyszałem bardzo fajne słówko: "dojonko". Źródło tego terminu wskazuje na jego znaczenie. Ktoś doi mleczną krowę, ktoś inny jest dojony. Tylko że tym razem nie chodzi o hodowlę rogacizny, a o biznes gier bez prądu. Wydawcy próbują na różne sposoby zwiększyć swą sprzedaż. A że nie zawsze mogą liczyć na dofinansowania z kasy państwa, fundacji, samorządu czy UE - są skazani na pozyskiwanie środków bezpośrednio od klientów indywidualnych.

    Nie da się ukryć, że gry to nie alkohol. Nie są artykułami pierwszej potrzeby. Mimo całej ich popularności, nabywający je ludzie stanowią ułamek populacji. Więc gdy klient już raz dokona zakupu, warto spróbować wyciągnąć od niego flotę raz jeszcze. Innymi słowy: wydoić...


and complete fantasy wargame :)))


    Czytałem sobie te utyskiwania fanów planszówek, uśmiechając się pod nosem. "Oh, sweet children of summer, gdybyście wiedzieli, jakie akcje są na porządku dziennym w grach bitewnych...". I dziś właśnie będziecie mieli okazję się dowiedzieć. Przyjrzałem się kilku praktykom typowym dla handlu tą formą rozrywki. A że oba rodzaje gier coraz bardziej się przenikają, i różne marketingowe patenty są podpatrywane i naśladowane - warto je poznać. 


     Zanim przejdę do konkretów, kilka zdań tytułem wstępu. Sympatyczna małpka z obrazka powyżej stała się synonimem polactwa-cebulactwa. Czyli spuszczania toalety wodą pozostałą z kąpieli po całej rodzinie, wycieczek do Ikei po ołówki i przerabiania Tesli na LPG. Jakoś tak się składa, że ostrze satyry najłatwiej zwraca się przeciwko tym groteskowym działaniom ekonomicznym, które są wykonywane przez biednych, słabych i brzydkich. Weźmiesz na festynie trzy butelki "3 cytryn" - przez lata śmieje się z ciebie cała Polska. Wyłudzisz od tysięcy ludzi setki milionów dolarów - w filmie Scorsese zagra cię DiCaprio. Będziesz płacił ludziom, którzy robią na ciebie, głodowe pensje - dostaniesz medal od prezydenta.




    Chciwość i pazerność to cechy ludzi w ogóle, nie tylko klientów. W pierwszych tygodniach życia tego bloga pisałem o tym, jak nabywca figurek może nie ogołacać nadmiernie swojego portfela. Dziś przyjrzę się działaniom drugiej drużyny grającej w tym meczu. Pokażę wam niektóre metody stosowane przez wydawców, zmierzające do jak najdokładniejszego wydojenia fanów swych gier.


Fani ich nienawidzą!!! 12 dziwnych trików, które zwiększają ZYSK!!!

   Zanim przejdziemy do konkretnych myków, chcę zwrócić uwagę na to, że funkcjonują one wśród bitewniaków, ze względu na konwencję i tradycję dotyczącą tego typu zabawy. Od najdawniejszych czasów przyjęło się, że jest to specyficzny gatunek gier bez prądu. Wymagający większych nakładów, z założenia powiązany z kolekcjonowaniem (czyli kupowaniem) wielu różnorodnych figurek. Niepisaną zasadą jest, że jeśli kupisz starter, to twoje wydatki związane z grą dopiero się zaczynają. Również doświadczenie obcowania z grą bitewną jest przewidziane na lata. W trakcie których czekają Cię zmiany edycji, rozszerzenia, nowe frakcje, nowe zasady. A to oznacza: wydatki.

   Ważnym aspektem tego hobby jest zwyczaj grania turniejowego. Najbardziej zaangażowani fani prędzej czy później zechcą się spotkać i określić, który z nich jest największym wymiataczem.

    Istnieje sporo różnic między planszówkami (nawet nowoczesnymi, obfitującymi w rozszerzenia i dodatki) a bitewniakami. Niemniej jednak nawet w ramach opisanych wyżej konwencji i zwyczajów istnieje wiele ofert, które trudno odebrać inaczej, niż mniej lub bardziej bezczelną próbę naciągnięcia klientów na kilka - kilkadziesiąt złociszy. I nie są one bynajmniej domeną jakiejś pojedynczej, złej firmy. Sięgają po nie i światowi giganci i mniejsze, lokalne wydawnictwa. Oto one:

Nieregulaminowy starter.

    Jednym z fundamentów, na którym oparto gry bitewne jest idea, że gracze biorący udział w rozgrywce wystawiają armie o równym potencjale bojowym. Owo założenie często uzupełnione jest przez zasadę minimalnej legalnej armii. Weźmy na ten przykład "X-Winga". Im lepszy pojazd i pilot, tym więcej punktów jest wart (od kilkunastu do kilkudziesięciu). Zaś opisywane przez zasady dowolne starcie powinno toczyć się między oddziałami wartymi łącznie 100 punktów. I tutaj dochodzimy do genialnego posunięcia marketingowców.


Jeśli jakaś oferta wydaje się tania, to znaczy, że nie znasz wszystkich szczegółów. 


     Polega ono na tym, że żadną miarą z figurek i kart znajdujących się w zestawie startowym nie da się złożyć legalnej, zgodnej z podanymi zasadami minimalnej rozpiski. Nie ma innej opcji - trzeba dokupić inne modele albo drugi starter. W przeciwnym wypadku nie dostaje się pełnej gry (w rozumieniu autorów zasad), a jedynie coś między tutorialem a wersją demo.

   Jako przykład takiej tendencji podałem "X-Winga". Nic dziwnego, w końcu Fantasy Flight Games testował ten model sprzedaży od lat na karciankowym poligonie. Ale inne firmy wcale nie mają czystych rąk. Moim "ulubionym" przykładem jest starter do "Hail Caesar!". Za mało w nim figurek. Żadna z dwóch frakcji nie może sformować przepisowej, czteroodziałowej dywizji. Galijskich wojowników nie wystarcza do utworzenia hord (warband). A do tego wszystkiego - w pudełku nie ma figurek oficerów. Gdybym nie wiedział, że tego typu niedobory starterze to norma w świecie gier bitewnych... To skoczyłoby mi ciśnienie. Wydaję kilkaset złotych i okazuje się, że to nie wystarczy!

Armybook.

    To jeden z tych elementów gier bitewnych, który dla większości ludzi zaangażowanych w to hobby stał się oczywistą oczywistością. Chodzi mianowicie o armybooki. Są to dodatkowe książki, w których zawarto nie tylko opisy jednostek przynależnych do danej frakcji; ich charakterystyki i zasady. Zazwyczaj istotną częścią zawartości armybooka jest tzw. fluff, czyli fabuła związana z armią. A zatem: jej historia, wyliczenie najistotniejszych konfliktów, antagonizmów i sojuszy, biografie bohaterów, rysunki, zdjęcia, mapy, grafiki schematy... Wszystko to na ogół wygląda bardziej niż ładnie, zachęca do czytania i wzmacnia więź z wybraną stroną konfliktu. Oraz oczywiście kosztuje, i to słono. 

   Zazwyczaj armybook to klasyczny przykład przerostu formy nad treścią. Książki są wielkie, kolorowe, drogie, w twardej oprawie. Ale już same zasady wykorzystywane w trakcie rozgrywki spokojnie dało by się zmieścić na dużo mniejszej powierzchni. W efekcie rozmiary książki, jej grubość - bardziej przeszkadzają niż pomagają w zabawie. Pół biedy, kiedy zawarte w nich reguły zostały zamieszczone na stronie www, w postaci plików (i to najlepiej printer-friendly). Gorzej gdy zakup książki to jedyny możliwy legalny sposób uzyskania zasad do ulubionej armii. I na dodatek trzeba kupić grube tomiszcze, napchane informacjami, z których nie będzie się korzystać. Tak jest w przypadku "Kings of War" (gdyby darować sobie fluff, to wszystkie zasady do wszystkich armii z tej gry można by zmieścić w podręczniku podstawowym).


Gdy chcesz pokazać wszystkim, że jesteś bogatym nurglowcem, i stać cię na więcej niż wągry i niemycie zębów. 


   Ale wszystko przebija "Hail Caesar" i lista armii występująca w tym systemie. Za cenę około 100 zł dostajemy cieniutką książeczkę w cienkich oprawkach. Z całego materiału zawartego w niej użyteczne będą dla nas najwyżej 2 do 4 stron (trudno zbierać na raz kilka armii do tej gry!). Tymczasem przykład "To the Strongest!" pokazuje, że te same reguły można spokojnie pobierać ze strony www.


    Gdyby się nad tym zastanowić, to armybooki są reliktami epoki przełomu lat 80-tych i 90-tych. Czyli czasów, gdy nie można było w sensowny sposób wspierać klimatu i zasad w inny sposób, niż poprzez oddzielne, drukowane wydawnictwa. Jak każdy relikt, i ta praktyka potrzebuje troszeczkę czasu, by wymrzeć. Ale wszystko jest na dobrej drodze, osobne armybooki występują coraz rzadziej, coraz rzadziej są też obowiązkowym zakupem.


Zaprojektowane, by się zepsuć.

    Jak zapewne większość z was wie, producenci komputerów umieszczają w podzespołach specjalną ukrytą funkcję, która sprawia że po kilku latach pracy maszyna nie jest tak wydajna i szybka jak zaraz po zakupie. Podobnie ma się dziać z pralkami, lodówkami czy mikserami. Dawne urządzenia AGD działały bezawaryjnie przez dekady. Nowe psują się po 3 - 4 latach, a koszt naprawy jest tak duży, że lepiej już kupić nowy egzemplarz.



Przejedzie bez awarii nawet 30000 km!


   Podobnie robią niektórzy producenci gier figurkowych. Projektują różne elementy w taki sposób, by nie dało się ich zbyt długo używać. Prędzej czy później coś musi się wylać lub złamać. A potem trzeba kupić część zapasową lub nowy egzemplarz.


   Jeśli myślicie, że to co napisałem powyżej to spiskowe teorie sfrustrowanego nieudacznika - to oczywiście macie rację! Ale tylko po części. Przyjrzyjmy się dwóm przykładom.


    Pierwszy to farbki sprzedawane przez Games Workshop. Ze względu na silną obecność tej firmy na rynku, właśnie one były pierwszym materiałem, z którego korzystali początkujący hobbyści przy malowaniu swych pierwszych ludzików. 


  Przyjęte przez producenta opakowanie oraz skład chemiczny farbek sprzyja dwóm rodzajom przyspieszonego zużycia. Po pierwsze otwarty słoiczek tylko czeka, aż ktoś go potrąci pędzelkiem czy ręką. Wtedy może w pełni okazać swą zawartość. Problem szczególnie dotyczy farb typu "shade" (dawne "washe"), które dzięki swej niskiej gęstości wylewają się szybciej. A słoiczek wyższy niż standardowy łatwiej wejdzie w interakcję z otoczeniem. Sam miałem taki wypadek kilka razy...

   Drugi problem to zasychanie farbek. W miarę dopływu powietrza (a o to dość łatwo przy dużym otworze wlotowym) farbka gęstnieje i osadza się na krawędzi zatyczki i słoiczka. Z czasem staje się zbyt gęsta, aż w końcu twardnieje na kamień. Co ciekawe, można sobie z tym efektem poradzić w prosty i tani sposób, dodając odpowiednie rozcieńczalniki (dostępne m.in. w ofercie firmy Vallejo). Dzięki nim farbka posłuży nie przez rok, ale przez dekadę. Oczywiście GW nie sprzedaje, ani nie informuje o tego typu chemikaliach. Nie stosuje też przyjętych powszechnie w modelarskim hobby buteleczek - aplikatorów.


Aż dziwne, że GW jeszcze nie opatentował i nie wprowadził do sprzedaży takich stabilizatorów. Źródło.


   Niestety, nie możesz zarabiać na szybko psujących się farbkach, gdy sprzedajesz grę, w której występują fabrycznie pomalowane figurki. Popatrzmy sobie zatem na "X-winga". Występujące w nim myśliwce są przymocowane do specjalnych podstawek. Nie rozpisując się nadmiernie nt. mechanicznych uzasadnień takiego rozwiązania, wskażę na jego najsłabszy element. O dziwo - nie są to same figurki; pomimo swej filigranowej konstrukcji zadziwiająco wytrzymałe. Problem tkwi w plastikowych słupkach, łączących je z podstawką. Owe słupki wymagają bardzo dużo ostrożności przy wykładaniu i wyjmowaniu ich z podstawek i gniazd mocujących na modelach. W przeciwnym wypadku nastąpi niemiły wypadek... Słupek ulegnie pęknięciu lub złamaniu. I od razu nie można korzystać z figurki. W dodatku wyjątkowo słabo poddają się one klejeniu. Nie ma rady - trzeba wybulić kilka dyszek na części zamienne.   


Koszerne figurki.

    Figurkowy biznes to, jak się łatwo domyślić - sprzedaż figurek. Stąd nie dziwi, że wydawcy na ogół stosują rozwiązania, o których napiszę w tym punkcie. Są one dla nich korzystne - ale niekoniecznie korzystne dla klientów. Polegają one na skłanianiu klientów w ten czy inny sposób do wykorzystywania w zabawie modeli firmowych.

      
     Pierwsza metoda to prosty, klasyczny przymus propinacyjny - lub coś w tym stylu. Polega ona na administracyjnym nakazaniu korzystania z modeli wyprodukowanych z myślą o danej grze. Oczywiście (?) nie można (?) kontrolować tego, w co, jak i czym grają ludzie po domach. Ale już uzależnienie udziału w turnieju od przyniesienia na niego wyłącznie właściwych modeli jest czymś dużo prostszym.


Myślicie że nikt nie kupi takiego kostiumu kąpielowego? No to pomożemy sprzedaży odpowiednimi paragrafami1


   Istnieje też bardziej subtelna opcja, wyraźnie widoczna w polityce wydawniczej Games Workshop, Warcradle Studios i Privateer Press. Polega ona na umieszczeniu w grze takich frakcji, które charakteryzują się bardzo nietypowym wyglądem. Albo przynajmniej nietypową skalą. Dzięki temu kierujący ich poczynaniami nie ma wyboru. Jeśli nie kupi firmowych modeli, to nie wystawi niczego podobnego. Bardzo trudno o zamienniki dla Stormcastów, Kharadronów czy Warjacków. 


    A dzięki temu, że ma się monopol na dany wzór czy nawet stylistykę modeli, można mieć nadzieję, że wszystkie zyski ze sprzedaży takich właśnie figurek trafią do właściwej kieszeni. Oczywiście ten sposób działa tylko przez jakiś czas. Jeśli gra, oraz jej frakcje staną się rzeczywiście popularne, prędzej czy później ktoś wyprodukuje zamienniki. Gdyby zaś nie doszło do masowej rozpoznawalności, monopol może okazać się mieczem obosiecznym. Wyjątkowe modele nie zostaną bowiem kupione z myślą o wystawieniu ich w innych grach.

 
Transakcja wiązana.

    Co zrobić, gdy jakiś towar nie schodzi z magazynu, i tym samym nie zwraca się inwestycja w jego wyprodukowanie? Albo gdy coś, co chcemy sprzedać jest po prostu mało atrakcyjne i w zasadzie niechciane przez klientów? Można znacznie obniżyć cenę... Ale bardziej finezyjnym rozwiązaniem jest wciśnięcie naszego produktu jako bonus. Jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki, zmienić  brzydkie kaczątko w pięknego i pożądanego łabędzia.

    Łatwiej będzie to wytłumaczyć na przykładzie. Popatrzmy na całkiem udany tytuł, jakim jest "Warhammer Underworld. Shadespire". Sprytne zasady, przyjemny gameplay i całkiem niezłe figurki. Sęk w tym, że owe figurki to przedstawiciele frakcji wciskanych przez Games Workshop klientom, niczym pierwszy samochód przez ojca. Po raz kolejny dostajemy Sigmarines i nieopancerzonych khornowców.


Jeszcze prostszy przykład.


   A teraz wyobraźmy sobie sytuację, że całość jest sprzedawana w inny sposób. Zasady podstawowe, kostki, żetony, plansze i uniwersalne karty - w jednym opakowaniu. Zaś bandy są już w osobnych paczuszkach. Można sobie kupić jedną. Albo dwie - i uzyskać zniżkę pakietową. Tylko kto wtedy wybrałby modele do tych wspaniałych, klimatycznych frakcji, na których publiczność jeszcze się nie poznała? Na wszelki wypadek warto więc pomóc klientom w dokonaniu odpowiedniego wyboru.

     Podobna przypadłość dotyczy niejednego startera czy jakiegoś opakowania zbiorczego. Zazwyczaj ładuje się do niego coś, co wygląda brzydko albo słabo sprawdza się w grze. Oczywiście na okrasę daje się też bardziej grywalne modele. Na pierwszy rzut oka wygląda to na okazję. Ale zazwyczaj jest to przede wszystkim okazja dla wydawcy.

Niewystarczający box.

   W trakcie rozmowy z Marcinem Zahorowiczem, zwrócił on uwagę na praktykę niektórych wydawców, którą i ja dostrzegłem. Żeby wytłumaczyć jej przebiegłość, musimy na chwilę zagłębić się w specyfikę gier bitewnych. Często bywa w nich tak, że wystawia się kilku- lub kilkudziesięcioosobowe oddziały. I zdarza się, że taki oddział ma swoją liczebność minimalną. Na przykład musi składać się z przynajmniej 12-tu modeli.


   Albo też jest ona dowolna, ale pełnię swojego potencjału dana jednostka osiąga dopiero po tym, gdy będzie odpowiednio liczna. Dzieje się tak, gdy w grze występują różnego rodzaju bonusy zależne od wielkości oddziałów - najczęściej dotyczą one morale czy też zdolności do efektywnego ataku czy obrony.


Zorganizowałem legion, ale przyszli tylko brat z kumplami

   Co trzeba zrobić, żeby zarobić! To proste, wystarczy w jedno opakowanie spakować zbyt mało figurek by dało się nimi grać zgodnie z zasadami. Albo zbyt mało, by oddział był tak mocny, jak może być.


  Moje ulubione exemplum takiej polityki to kawaleria galijska od Warlord Games. Gdy spojrzeć na front pudełka, wszystko wydaje się być zupełnie jasne - logo "Hail Caesar" nie pozostawia wątpliwości co do tego, w jakim systemie mają wystąpić jeźdźcy. Jest tylko małe "ale" - w tej grze normalny oddział konnicy to minimum 12 figurek. A w pudełku zapakowano ich 10. Albo dokupimy sobie blisterek... albo nawet drugie pudło. Tak czy inaczej zostanie nam pewien nadmiar modeli. Na szczęście w tej grze można bawić się w podstawki zbiorcze, więc wyluzowany przeciwnik pewnie przymknie oko, o ile tylko front oddziału będzie odpowiednio szeroki. 



Symulntix i Kacyx jak zwykle na dniu na żądanie! 

    Popatrzmy jednak na grę, w której nie dało się tak zgrabnie i ładnie proksować - na śp. "Neuroshimę Tactics". Występuje w niej frakcja zwana Posterunkiem. Składa się ona ze "zwykłych żołnierzy", część z nich to oddziały lekkiej piechoty. Jednostka taka, zgodnie z zasadami gry, liczy sobie od 3 do 5 modeli. Tymczasem w pojedynczym blisterze sprzedawano dwie figurki. A więc - jeden blister nie wystarczy; minimalny zakup to dwa. Ale warto by mieć tych żołnierzy więcej w oddziale, wszak byli oni głównym źródłem amunicji (jeden ze smaczków, jeśli chodzi o mechanikę "NsT"). Dokupujemy więc kolejny - i zostajemy z niepotrzebnym ludkiem. Na szczęście starter do tej frakcji zawierał trzy modele lekkiej piechoty... i zbytecznego bohatera specjalnego (patrz punkt:Transakcja wiązana).

Ukryte koszty dodatkowe.

     Czasami bywa tak, że wydawca danej gry nie spakuje razem z figurkami wszystkiego, co jest potrzebne, by móc się nimi cieszyć zgodnie z przeznaczeniem. I nie mówię to o takich oczywistościach jak farbki. 


   Sprawa dotyczy głównie figurek produkowanych z myślą o grach historycznych. Kiedy zetknąłem się z tym zwyczajem (po porzuceniu WFB), byłem w lekkim szoku - jak to tak...? A tymczasem okazuje się, że niedołączanie podstawek do modeli to bardziej norma niż patologia. Weźmy na ten przykład wspomnianą już kawalerię galijską. Zgodnie z tym, co napisano w podręczniku do "Hail Caesar", każdy taki jeździec powinien mieć pod sobą prostokącik o wymiarach 25 na 50 mm. Wydawać by się mogło, że skoro kupujemy firmowe modele wydawcy systemu, to otrzymamy też podstawki. Nic bardziej mylnego! Musimy je dokupić sobie sami! 

    Na szczęście można je znaleźć w asortymencie danego wydawcy, czy producenta.

     Teoretyczne uzasadnienie takich praktyk to możliwość stosowania różnych podstawek w różnych grach. Fajnie byłoby jednak, gdyby przynajmniej podstawki o wymiarach zgodnych z zasadami gry, do jakiej przeznaczono figurki były już w pudełku.


   Ten trik ma oczywiście różne warianty. Niektóre firmy na przykład umieszczają w zestawach modeli kalkomanie, dzięki któremu łatwiej o zaznaczeni różnych symboli czy rysunków. Inne zaś karzą sobie za nie płacić. Ale jeszcze lepszy numer to włócznicy do niektórych gier historycznych. Figurki te bywają sprzedawane bez włóczni! Jeśli chcesz, by żołnierze na polu bitwy nie wymachiwali gołymi pięściami, jesteś skazany na dokupienie odpowiednich drucików.



Mówię właśnie o takim triku!


Pay to win.

   Na długo przed tym nim powstały gry na urządzenia mobilne, mikropłatności i DLC, przemysł gier figurkowych odkrył, że cena sprzedawanego towaru niekoniecznie musi być związana z kosztami wytworzenia. 


     Opłacalne może być powiązanie kosztu z powerem, jaki ma dana figurka w grze. Co z tego, że to taki sam kawałek plastiku czy metalu, jak zwykły szeregowy goblin (np - może ciut większy), skoro w takcie rozgrywki śmiga na zasadach pozwalających mu własnoręcznie ubić minotaura, czy nawet chimerę? Albo tak boostuje własne oddziały, że walczą niczym Spartanie pod Termopilami. 




Gdyby ktoś nie był pewien... Ale dla gier bitewnych trzeba opracować osobne drzewko decyzyjne.


    Pewnie nie zauważyłbym wogóle tego triku, gdyby nie skala rozbieżności cenowych. Nie ma lepszego miejsca na jej unaocznienie, niż strona firmowa Games Workshop. Zaglądam sobie do działu ze szkieletami i odnajduję jednostkę grobowej gwardii. 10 ulepszonych szkieletów kosztuje 125 zł. Łatwo więc policzyć, że nominalna wartość jednego to 12,5 zł. 

A zaraz pod nimi czeka na nasze kliknięcie król-upiór. Też wygląda jak szkielet w zdezelowanej zbroi, ale kosztuje już 45 zł!. Czyli prawie cztery razy tyle! 

   Zapraszam do odwiedzenia wspomnianej strony. Z łatwością namierzycie jeszcze bardziej przegięte ceny. Oczywiście do każdego działania można znaleźć dziesiątki uzasadnień. Niektóre nawet mogą brzmieć przekonująco. A to, że figurka dużo ładniejsza i wymaga więcej surowca. Albo że sprzeda się w mniejszej ilości, więc musi kosztować drożej. Ale aż tyle? Jak dla mnie to próba wyciągnięcia kasy od graczy, którym zależy na zwycięstwie.


Płatna errata.

     Czasami bywa tak, że autor po wypuszczeniu swego dzieła na rynek nie jest do końca z niego zadowolony. Albo dostrzega, jak wiele błędów popełnił przy jego tworzeniu. W dawnych czasach w takiej sytuacji wypuszczano erratą. Dzisiaj zaś można ściągnąć patch'e. 


  Ale przecież nie ma co naśladować autorów książek, gier planszowych czy komputerowych, kiedy można stworzyć zupełnie nową jakość. 

     Popatrzmy sobie na mniej czy bardziej typową grę bitewną. Gdy autorzy pisali i testowali zasady, wszystko działało lepiej lub gorzej. Ale potem tytuł dostał się w bezczelne łapy graczy, którzy zaczęli z nim wyczyniać rzeczy, jakie nie śniły się twórcom w najgorszych koszmarach. Bezwstydnie odkryli wszelkie luki w zasadach, wszelkie niedopatrzenia nielogiczności i absurdy, nie wspominając z zwykłych błędach w druku lub treści. 


    W tym momencie można by po prostu zebrać te uwagi, przemyśleć je, a następnie umieścić na odpowiedniej stronie erratę. Ale można też pójść dalej. Wszystkie poprawki mogą stanowić podstawę czegoś, co w tradycji bitewniakowej nazywa się nową edycją. Wydaje się nowe, poprawione (przynajmniej w teorii) reguły. A przy tej okazji nowy podręcznik, nową książkę. Oraz obietnicę: to nadal ta sama gra, którą kochacie, ale tym razem dużo fajniejsze, pozbawiona wszelkich wad, ekscytująca i grywalna.


Nowa wersja naszego flagowego produktu zapewni wam cztery razy więcej zabawy!

  Oczywiście oznacza to nowe wydatki - wszak trzeba kupić co najmniej książkę z zasadami. A dziwnym przypadkiem często zmiany w zasadach oznaczają potrzebę kupienia nowych modeli. A to kawaleria zostanie wzmocniona/osłabiona. Po dobrej zmianie nasze rozpiski mogą wymagać całkiem znacznych poprawek. Czy wręcz rekonstrukcji armii. 


   Wyobraźmy sobie, że podobne posunięcia występują w szachach. Wychodzi nowa edycja, która zwiększa ruchliwość pionków i możliwość zamiany startowych wież na dodatkowego hetmana. Przy czym dodatkowe figury trzeba oczywiście oddzielnie kupić. Gracze zaciskają zęby, prują portfele, ale w końcu się przyzwyczajają. Mija kilka lat i "Fantasy Chess Workshop" wprowadza nowe piony: łuczników atakujących na trzy pola w linii prostej. Których znów trzeba dokupić. I tak dalej, w kółko, przez długie lata...

    Rekordzistą w odwalaniu tego numeru jest niewątpliwie Games Workshop i jego osiem edycji "Warhammera Fantasy Battle" i" Warhammera 40000". Ale inne firmy nie są bynajmniej niewiniątkami. Moim obecnym ulubionym przykładem jest "Ghost Archipelago". Gdy przeczytałem podręcznik, zrozumiałem, że to stary, dobry "Frostgrave" po bardzo dużym zbalansowaniu. Wywalono mnóstwo dziwnych zasad (np dotyczących walki dwiema broniami na raz), ograniczono przegięcia związane z nadużywaniem broni strzeleckiej i czarów. Oraz zmieniono system rozwoju bandy na taki, który sprawia, że drużyny na różnych poziomach są do siebie jednak bardziej zbliżone potencjałem.

    A wszystkie te zmiany ubrano oczywiście w nowy podręcznik i nową fabułę. W dodatku jego treść jest taka, że trzeba postarać się o nowe figurki. Już nie wystawicie na starcie czterech łuczników i czterech psów bojowych. Pora na zamustrowanie marynarzy. Już czekających w ofercie producenta.   


Zmiana reguł w trakcie gry.

   To metoda podobna do poprzedniej, ale nie oznacza całościowej zmiany systemu. Zamiast tego zostaje zmodyfikowany jakiś jego wybrany element. Z tym, że jak to w przypadku złożonych konstrukcji bywa, mała mutacja w jednym miejscu od razu wpływa na kształt całości.


    Najczęstsze odmiany tej metody to wprowadzanie do gry nowych armii, nowych jednostek czy też zmiany w już istniejących frakcjach. Rzadziej wykonuje się bardziej wyrafinowane posunięcia, takie jak choćby zmiany w regulaminie turniejów. Pół biedy, gdy gramy sobie w naszego bitewniaka wyłącznie w domowym zaciszu, lub w grupce stałych znajomych. Schody (i konieczność nowych zakupów wynikających ze zmiany reguł) zaczynają się, gdy wyjdziemy z figurkami do ludzi. Na jakiś event albo turniej. I mimo wszystko chcemy wygrać - albo przynajmniej zagrać w to samo, co oni. To jednak wymusza wzięcie pod uwagę różnych możliwości, które mogą nas spotkać na stole bitwy. I dostosowanie się do nich. Co w praktyce zawsze oznacza konieczność kupienia odpowiednich modeli.


Przykład: gra w polo z dodatkiem "Hannibal".

   Prawdziwy mistrz przeprowadzi tą zmianę w taki sposób, że fani gry będą mu wdzięczni za dodanie nowych możliwości. A przez to - wzbogacenie ulubionej gry. Co tu dużo mówić - sam się łapię na takie triki jak sum na glizdę. Popatrzmy na "Ogniem i Mieczem". Domyślnym formatem rozgrywki jest podjazd - czyli starcie kilku kompanii/chorągwi (czy innych, bardziej egzotycznych formacji). Ale niedawno udostępniono (na szczęście w mej ulubionej cenie!) zasady opisujące bitwę tak zwanych zgrupowań. Od razu zassałem i zrobiłem listę zakupów... Na pierwszy ogień poszły wozy transportowe i ciężka artyleria. Ale potrzebuję dokupić dragonów i piechotę uzbrojoną w muszkiety hiszpańskie. Których to jednostek nigdy nie wystawiłbym, gdybym rozgrywał wyłącznie walki podjazdów. A w dodatku nie mogę się już tych zakupów doczekać, marzę o chwili gdy te jednostki staną na przeciwko wroga! Tak się właśnie robi ten numer!


Najdroższa karta/kostka na świecie.

    Gry bitewne i planszowe obfitują w mnóstwo specyficznych akcesoriów, niezbędnych do korzystania z nich zgodnie z przeznaczeniem. I praktycznie bezużytecznych w jakiejkolwiek innej sytuacji. Weźmy na ten przykład wspomnianego wcześniej "X-winga". Jak w tysiącu innych tytułów, i tu istotną rolę odgrywają kostki. Od tego, jaka ścianka będzie znajdować się po rzucie na wierzchu dosłownie zależy życie wymyślonych postaci. W tym tak istotnych osób jak Darth Vader czy Han Solo. 


     Dodajmy do tego fakt, że w tej grze kluczowe jest atakowanie jak największą ilością kostek. Albo zasypiesz wroga lawiną kosmicznych trabantów, albo wystawisz coś z naprawdę mocnym pierdolnięciem. W tym drugim przypadku kostki, które zamieszczono w pudełku, mogą nie wystarczyć do wykonania jednego rzutu. Można więc turlać na kilka razy - albo po prostu kupić kilka dodatkowy kostek. Gdybyśmy w jednym z najbardziej popularnych polskich sklepów z grami chcieli zafundować sobie 6k8, kosztowałoby to nas 12 zł. Ale już bardzo podobne 6k8, z tym że wyprodukowane z myślą o "X-wingu" stoi po 35 zeta.


    Tak to właśnie działa. Wydawca umieszcza w grze coś, bez czego nie będzie ona działać, a potem każe sobie słono płacić za wtórniki i części zamienne. Zupełnie jak w autach! W tej chwili jednak muszę przyznać, że ta praktyka ma drugą, dużo przyjaźniejszą klientowi stronę. Co rusz to zdarza mi się słyszeć (a raz nawet tego doświadczyłem!) o tym, że wydawcy czy dystrybutorzy dosyłają za darmo te składniki gry, które uległy zniszczeniu lub zepsuciu. Jeśli jednak wszystko jest w porządku z kostkami czy znacznikami, pozostają ci jedynie zakupy. Albo samoróbki.



Mam pomysł na sequel "Tulipanowej gorączki".


   Podobnie ma się rzecz na przykład z kostkami rozkazów do "Bolt Action" czy "Beyond the Gates of Antares". Są znacznie droższe, niż zwykłe k6. Ale w tej dziedzinie należałoby przyznać medal firmie Northstar Military Miniatures, za dodatek do Frosgrave, pod tytułem "Ulterior Motives". Ów dodatek to nic innego, jak około 40 kart. Na rewersie mają rewers, na awersie - pole tekstowe. Zero obrazków, kostek żetonów. Do tego fikuśnie, acz całkiem zbędne pudełeczko. I za to przychodzi płacić 80 zł! Podczas gdy inne gry stricte karciane, wydane dużo lepiej i obfitsze pod względem zawartości - kosztują mniej. Nie wspominając już o dodatkach do gier karcianych. Czy choćby o kartach czarów do "Frostgrave" - jak się domyślacie, jest ich więcej, są tańsze (od "Ulterior Motives") - i nie trzeba ich kupować (czary opisano w podręczniku). 


    Normalnie, mówię wam - aż się zapowietrzyłem, jak płaciłem. I zacząłem jeszcze bardziej doceniać firmy, które nie bawią się w drobnych naciągaczy i przynajmniej nie życzą sobie za swe produkty wyższej stawki niż przyjęta na rynku.


Mydło i powidło.

    Ostatnia opisywana metoda tym różni się od poprzednich, że w żaden sposób nie jest naciąganiem. To znaczy - trochę jest, ale nie trzeba korzystać z tego rodzaju ofert, by cieszyć się danym tytułem w stu procentach. Najlepszy przykład tej strategii to kariera franczyzy "Star Wars". Można zarobić na tym filmie miliardy, pod warunkiem, że nie zarobi się ich bezpośrednio na nim. Tylko udostępni się na rynku akcesoria, odzież, żywność, zabawki i wszystko inne, na czym można wydrukować podobiznę Dartha Vadera.



O ileż rośnie przyjemność z gry, gdy przywdzieje się ciuchy w barwach ulubionej drużyny!

   Każdy biznesmen chciałby mieć tak szeroką bazę fanów swego produktu, którą mógłby naciągnąć na specjalne skarpetki, ozdobione zastrzeżonym znakiem towarowym - i przez to odpowiednio droższe od normalnych. Niestety bitewniaki to wciąż niszowa rozrywka, populacja miłośników jest więc znacznie mniejsza. Szczególnie takich, którzy chcą wydać parędziesiąt złotych na gadżet.


    A mimo to wydawcy próbują. Wydają specjalne kubki, koszulki, plakaty czy artbooki. Tego typu asortyment nie stanowi raczej podstawy dochodu. Można za pomocą kupna zadeklarować całemu światu (gdy to koszulka) lub rodzinie i znajomym (kubek do kawy) jak bardzo jest się wkręconym w daną grę. I tym samym podziękować producentowi za produkt, który dostarczył nam wielu emocji (miejmy nadzieję: przyjemnych!).


Sorry, taki mamy klimat!


   Przeczytaliście sobie małą litanię narzekań. Ktoś mógłby teraz trzeźwo, niczym Maria Antonina, odpowiedzieć: "Nie pasują ci bitewniaki? Pograj lepiej w polo". Nie da się ukryć, że to o czym napisałem to nie tyle pewnego rodzaju patologie, co raczej esencja tego hobby. Te zmiany edycji, zmiany armii i jednostek, pay to win... To może się nie podobać, ale bez tego trudno wyobrazić sobie pełnokrwistego, angażującego bitewniaka. Zresztą z planszówkami nie jest wcale zupełnie inaczej. Do nich również wychodzą mniejsze i większe dodatki. 


    Sęk w tym, że można nie tylko wyobrazić sobie, ale też zaobserwować zupełnie inne podejście. Na przykład wydanie nowej edycji może mieć postać książkową - ale oprócz kupna egzemplarza, uaktualnione zasady można ściągnąć za darmo ze strony wydawcy. Ta jest na przykład w "Ogniem i Mieczem". A związek ceny modelu z kosztami materiału i produkcji, nie zaś z zasadami, na jakich funkcjonuje on w grze, to norma w przypadku gier bitewnych o zacięciu historycznym. 



Najważniejsza jest samokontrola! I urodzenie się w dobrej rodzinie...


    A zatem - może być inaczej, może być trochę znośniej dla klienta. Gdybyście planowali wejść w jakiś system, to liczcie się z tym, że wydatki, jakie będziecie ponosić w trakcie kompletowania tak zwanej grywalnej armii będą nieco wyższe, niż cena startera. Na szczęście społeczność fanów danego tytułu z reguły chętnie wyciąga pomocną dłoń do nowicjusza i wytłumaczy, ile pieniążków realnie trzeba sobie odłożyć. Dlatego kończąc dzisiejszy wpis zachęcam was do stosowania zasady ograniczonego zaufania wobec oferty bitewniakowej. Klient ma w tym interes, by wydać jak najmniej. Zaś wydawca dbający o kondycję swego przedsiębiorstwa ma ciężkie zadanie: skłonić go do zmiany planów zakupowych. Dlatego, gdy już poczujecie impuls, i jakaś gra wyda się wam warta waszego zaangażowania, zasięgnijcie o niej jak najwięcej informacji. Jest szansa na spore oszczędności!



   

111 komentarzy:

  1. Co do manipulowania skalą modeli wykorzystywanych w grze przez producentów, to moje ulubione przykłady najbardziej perfidnych działań to FFG wydające modele do Star Wars Legion zbliżone, ale jednak zauważalnie różniące się od modeli do gry tej samej firmy: Imperial Assault. Drugi przykład to GW, które z edycji ma edycję zmianiało rozmiary zwykłych ludzi -zwykłe miecze imperialnych żołnierzy z 7mej edycji były rozmiarów mieczy dwuręcznych sprzed kilku lat.

    Dumny puchacz

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Chodzi Ci o imperial state troops? Dodałbym jeszcze, że ich rusznice były rozmiarów lekkich dział z normalnych gier historycznych (pike & shotte na ten przykład). No i przez to - nie zaproksujesz...

      Usuń
    2. Imperial State Troops były wydawane przez GW. FFG wydało Imperial Assault z mnóstwem dodatków, a teraz wyda Star Wars Legion, z większymi figurkami żeby broń boże gracze nie używali tych z Imperial Assault. Lepszej jakości (jakby nie mogli wydać lepszej jakości w tej samej skali :D )

      Usuń
  2. No tak, rusznice -te zwykłe z ostatniej edycji były większe niż długi muszkiet hochlandzki jaki był np.w częściach dołączonych do Mordheim. Za to długi muszkiet hochlandzki z 7mej edycji to jakieś trzy metalowe rusznice z edycji 5tej.
    Co do proksowania -w czasach, kiedy Age of Sigmar był tylko plotką (wyśmiewaną zresztą jako nieprawdopodbna na warseerze, "spanish rumours" - nikt nie wierzył w koniec WFB), pojawiały się przecieki o zastąpieniu imperium inną frakcją z unikatową estetyką, żeby trudniej było znaleźć zamienniki. Może też z tego powodu bretonnia nie była wspierana tak często jak inne frakcje?

    Dumny Puchacz

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Z drugiej strony sensowne proksy (cena/jakość) do Bretonnii to dopiero oferta Fireforge, która wyszła na długo po tym, gdy ta frakcja zaczęła obumierać. Myślę że rycerze się po prostu nie sprzedawali. Albo różne specjalistyczne jednostki były konwertowane z knight of realm. W każdym razie teraz w AoS są wspierane same unikalne nacje.

      Usuń
    2. O tym jak i dlaczego GW manewrowało armiami przypominającymi historyczne to oddzielny wpis można by zrobić. Ja tylko się czepnę (bo lubię) że akurat Hochland Long Rifle z 5 edycji nie był w ogóle mniejszy niż to co wypuścili w 6 czy 7 ;) Ale reszta się zgadza, np. halabardy czy muszkiety zwykłych strzelców...

      Usuń
    3. Matheo, hochland u inżyniera (taki z podpórką) mógłby robić za jezzaila skaveńskiego, ten z zestawu zwykłych strzelców niewiele mu ustępuje. Jak pisałem o hochlandzie z 5tej ed miałem na myśli mordheimowego, nie jestem pewien czy widziałem jakieś inne, chyba też był na jednym inżynierze (metalowy)

      Dumny puchacz

      Usuń
    4. Pewnie mowa o tej flincie: https://www.games-workshop.com/resources/catalog/product/600x620/99070202002_MasterEngineerNEW02.jpg

      Jak już mi się zaczną kończyć tematy, to ten o skalach czeka w odwodzie :)

      Usuń
    5. Ten komentarz został usunięty przez autora.

      Usuń
    6. To co wkleiłeś gervaz to właśnie model hochlanda który pojawił się w czasach 6 edycji (na innej figurce). Wcześniej jedyny hochland long rifle był na figurce inżyniera z załogi 4-edycyjnego warwagona (https://i.ebayimg.com/thumbs/images/g/qigAAOSwTm9Z-0y6/s-l225.jpg). W Mordheimie jako takim nie było modelu tej broni, trzeba było konwertować

      Usuń
    7. A to pomyliły mi się edycje, brałem tego inż. za siódmoedycyjnego. Jako Mordheimowe miałem na myśli te luzem z ramki dorzucanej do startera z plecakami, linami, skrzynią i innym sprzętem.

      Dumny puchacz

      Usuń
    8. Bo ta figurka co gervaz wkleił to jest 7 edycja, ja mówiłem o samym karabinie.
      Wiem o jakiej ramce mówisz, i tam też nie było Hochlanda :)

      Usuń
  3. Warto wspomnieć o kartach do gry X-Wing - ludzie kupują po kilka zestawów żeby potem wystawić eskadrę która "wymiata" bo potrzebne jest np. 5 takich samych kart, a są tylko w dwóch zestawach - np. Crack shot, Twin linked turrets.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Bardzo dobry przykład! Oczywiście taki układ kart nie jest przypadkowy.

      Usuń
    2. X to są prawdziwe wyżyny marketingu... pal go licho karty, o których piszecie... tam zginie jedna karta obrażeń to trzeba nowy starter kupić ;) a bardziej optymalne do gry zestawy "terenu" są tylko w zdaje się 2 sporych zestawach ;)

      DW

      Usuń
    3. Ciekawe, czy wysłaliby wtórnik kart, gdyby napisać do wydawcy, że się je zgubiło? Mi wymienili podartą planszę do Gry o Tron na nową.

      Usuń
    4. Szczerze wątpię, bo tu za dużo interesownych by było że im zginął palpatine czy inny podwójny laser z zestawu ;) Choć akurat opcja rozkompletowania talii obrażeń... czy nawet wyjścia dwóch różnych talii w wczesnym i późnym starterze jest jednak odrobinę po bandzie ;)
      DW

      Usuń
    5. To jest właśnie minus używania unikalnych kart w bitewniaku. Można dołączyć tą bardzo mocną do jednego, mało fajnego zestawu - i gracze turniejowi zrobią sprzedaż. Mimo wszystko wolę już karcianki LCG. Tam też jest dojonko, ale mniejsze. Tylko zestaw podstawowy trzeba kupić trzy razy ;)

      Usuń
  4. A później się dziwię czemu co drugi człowiek słyszący o Wojnacji węszy spisek w podręczniku za 10 zł ;)

    Za to w kwestii ukrytych kosztów dodatkowych to mi się zawsze przypomina Władca bitewny i Plastikowe elfy w standardzie z mieczem i metalowi włócznicy z tarczą... gdzie mechanicznie sens mieli tylko miecznicy z tarczami i włócznicy bez a różnica cenowa między jednymi a drugimi w przeliczeniu na gazetkę to było jakieś 1:11 ;)

    DW

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Jak już powiedziałem - coraz mniej wierzę, że niedopracowana mechanika, która zachęca klientów do większych zakupów, jest tylko dziełem przypadku.

      Usuń
  5. Zapomniałeś o jeszcze jednym sposobie naciągania. Firma ogłasza sobie jakiś tam event, np. w miesiąc pomaluj bandę, oddział etc. a nagrodą będzie jakaś figurka/kubek/plakat itp.
    Są gracze którzy grają szarym plastikiem lub błyszczącym metalem i mają w tym momencie motywację. Ale jest też sporo osób które mają już pomalowane modele i chcąc wziąć udział w tym procederze są zmuszenie do zrobienia zakupów.
    Skoro już przeczytałem od deski do deski twoje wywody to zapodaj mi linki lub chociaż nazwę tego rozpuszczalnika do farb :D

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. No to podam linka od razu z informacją, gdzie można kupić. Ten płyn uratował dziesiątki moich farbek od gw. Oraz pędzli! Wcale nie sprawdzają, czy rzeczywiście czyści się nim aerograf! https://sklep.fgb.club/vallejo-aribrush-cleaner-200ml-71.199

      Metoda o której piszesz, bardziej kojarzy mi się z działalnością detalistów/sprzedawców. Z tego powodu nie ma jej na tej liście. A drugi jest taki, że możesz sobie grać domowo/turniejowo - i wcale nie uczestniczyć w takich eventach. Tu starałem się wskazać te, które dostajemy niejako w pakiecie z całą grą.

      Usuń
    2. i serio to rozrzedza skostniałą farbę nie kasując jej malarskich właściwości? :P

      Usuń
    3. Dzięki. Zdradź jeszcze ile tego trzeba wlać?

      Usuń
    4. Do farbki zaschniętej na zupełny, twardy kamień - nic nie wlewaj. Już za późno. Ale jeśli wyraźnie zgęstniała, robi się smolista, to wlanie 1/5 objętości słoiczka tego płynu znowu zrobi z niej layera.

      Usuń
    5. No to muszę chyba kupić kilka opakowań tego rozpuszczalnika. A czy po dolaniu i wymieszaniu zauważyłeś żeby farba zmieniła swoje właściwości albo po jakimś czasie znowu zgęstniała?

      Usuń
    6. Jedno, duże w zupełności wystarczy na dwa lata. A w dodatku można tym efektywnie czyścić pędzle. Niestety faktycznie - po jakimś czasie farbki gw znów gęstnieją. Co jakieś 3 - 4 miesiące warto znów je rozrzedzić. Ale wystarczy dosłownie parę kropli.

      Usuń
  6. A jako rozcieńczalnik nie korzystałeś przypadkiem z innego produktu vallejo o nazwie thinner? Bo taką butelkę znalazłem w domu. O ile wiem to jest to odpowiednik produktu GW Lahmian medium, który jest odpowoednio wycenionym medium malarskim do farb akrylowych zwiększającym płynność (flow improver, do nabycia w sklepach dla plastyków)

    Dumny puchacz

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Dawniej korzystałem z thinnera, ale specyfik do czyszczenia jest bardziej wydajny. O tym flow improverze nie słyszałem. Ale pewnie kosztuje mniej niż 13 zł za 11 ml?

      Usuń
  7. Już się przyzwyczaiłem do takiego marketingu i jestem jego ofiarą :)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Z drugiej strony - dzięki temu, że wszyscy godzimy się z tą sytuacją w mniejszym lub większym stopniu, rynek kwitnie, wciąż pojawiają się nowe tytuły... Więc może nie jest tak źle?

      Usuń
    2. Jest dobrze dopóki nie mam dzieci jest na co wydawać kase

      Usuń
    3. To nieprawda, że dzieci nie pozwalają na zakupy figurkowe. Dopiero dzieci w połączeniu z remontem robią problem :)

      Usuń
    4. Potwierdzam, nigdy nie kupiłem tyle figsów, zarówno nowych jak i używanych jak odkąd jestem rodzicem (mam 2 małych dzieci )...

      nijlor

      Usuń
    5. U mnie podobnie. Choć akurat drugie dziecko przystopowało zakupy. Ale wierzę, że to tymczasowe.

      Usuń
  8. W tytule powinno być jeszcze [zobacz memy] :D Tekst dobry, szybko go wciągnąłem no i nie sposób się nie zgodzić. Ciekawe jest jak często się jako gracze z pełną świadomością godzimy na takie praktyki sprzedawców, a nawet ich usprawiedliwiamy ;)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Wszystko da się usprawiedliwić. Gdybym nie widział innych możliwości w innych grach, też pewnie myślałbym "tak musi być". Ale to nie jest tak, że gracze się godzą. Albo głosują portfelami, albo tworzą różnego rodzaju zamienniki.

      Usuń
  9. A ja stane w obronie kilku rozwiązań:
    -nowe edycje-jak człowiek gra dana edycję ileś już czasu i ciągle widzi te same rozpiski, bo meta już się zabetonowała to nowa edycja nie ważne czy gorsza czy lepsza jednak wymusza jakieś zmiany, mnie osobiście nowe edycje po kieszeni za bardzo nie uderzały, bo nigdy nie grałem typowym spamem turniejowym tylko zbierałem wszystko do mojej armii tak by mieć wszystkiego po trochu tak wiec niezależnie od tego co się okaże mocne czy słabe jestem gotowy a typowych powergamerów nie jest mi szkoda :)
    -zmiana skali- starymi modelami przecież można nadal grać, a zmiana skali z 28mm na 32mm modelą tylko pomaga jeśli chodzi o element modelarski (ogromny przeskok w infinity)
    -to że szkielet bohater kosztuje dużo więcej od zwykłego jest podyktowane tym, że tego bohatera trzeba mieć jednego a szkieletów jakiś milion, ja tam nie widze problemu w jakiejś fajnej konwersji gdzie podstawą jest zwykły szkielet
    -jak już się ktoś wciągnie w jakiś system to nie trzeba mu super specjalnie wciskać modeli na silę, sam je kupi (piszę z doświadczenia :) )

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Oczywiście, że to ma swoje plusy. Zgadzam się, że dzięki temu, że edycje się zmieniają, można pozostać przy grze nie tylko przez trzy - ale nawet trzydzieści lat :) Sęk w tym, że często są one tworzone nie tylko z myślą poprawienia gry, ale też napędzenia sprzedaży. I to też jest ok, wszak firma musi na siebie zarobić. Po prostu wolałbym, by oba te aspekty były bardziej wyważone.
      Jeśli chodzi o bohatera, to argument, który podałeś jest sensowny z punktu widzenia producenta. To on ustala cenę. A rozwiązanie z kolei - sensowne z punktu widzenia klienta (to on robi konwersję). Gdyby różnica nie była tak duża, może wolałby raczej kupić bohatera, niż strugać go samemu?

      A ostatni punkt najlepszy! Niby marudzę, a przecież sam kupuję z chęcią :)))

      Usuń
  10. Mnie chyba zawsze frustrowały właśnie farbki. Przyzwyczaiłem się do kilku kolorów- bestial brown/ teraz mournfang brown i było nieciekawie jak pół farbki zasychało, a wcale jej nie zostawiałem otwartej na tydzień ;)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Tak jak napisałem - tylko airbrush cleaner od vallejo! Dolewasz kropelkę czy dwie co miesiąc i masz farbkę do końca życia. Albo po prostu farbko vallejo...

      Usuń
    2. Przelałem wszystkie farbki GW, zaczynając od metalików, ze słoiczków do buteleczek z dozownikiem kropelkowym. Sprawa z wysychaniem załatwiona. Washe dalej trzymam w słoiczkach bo wygodniej się maluje i akurat te farbki są tak rzadkie że nie zdążą wyschnąć, nawet poprzelewałem washe innych firm do umytych słoiczków GW. Jedyny problem to wylewanie się przy przewróceniu, ale przylepiam bluetackiem do stołu i jest spokój.

      Usuń
    3. Ten komentarz świetnie pokazuje, że jednak z farbkami GW jest problem. Sporo się trzeba nastarać, żeby nie sprawiały kłopotów. A przecież zupełnie pomijamy aspekt stosunku ilości farby do ceny...

      Usuń
  11. Jak nie dać się wydoić? Grać w martwe systemy. Będąc bitewniakowym ghoulem wydasz tylko tyle, ile sam chcesz... czyli często tyle, albo i więcej niż ci, których twórcy żywych systemów doją :P Bo przecież kolekcja, oldskul, tego już nie ma itd....
    Tak mi się jednak marzy czasem wejść w jakiś żywy system, wspierany przez producenta. Niechby i doili.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Myślę o historycznym właśnie :) Wprawdzie wejście w cokolwiek nowego to dla nas szaleństwo... a dużo tam figurków trzeba, panie?

      Usuń
    2. Do sagi jakieś 20 - 30. W dodatku są ładne i tanie. No i wikingowie! Tylko trzeba poczekać na nową edycję...

      Usuń
    3. Za dużo :P Są jakieś mniejsze skirmishe historyczne?

      Usuń
    4. W przyszłym roku ma wyjść Outremer - o krucjatach. Ale jeszcze nie znam skali rozgrywki. Można spróbować Lion Rampant, Pikeman's Lament czy Chosen Man. Ale w zasadzie główną zaleta tych gier jest mała ilośc figurek. I cały czas mowa tu raczej o 30 modelach.

      Usuń
    5. Może nie typowo historyczny ale jest system Song of Blades and Heroes gdzie się tworzy własne jednostki(kazda jednostka ma dwie statystyki plus zdolności), sam system nadaje się do realiów średniowiecznych czy fantasy, oraz wszelkie samodzielne rozszerzenia:
      -Song of Drums and Shakos - wojny napoleońskie
      -Song of Drums and Tomahawks - podbój nowego świata
      -Flying Lead - walki przy użyciu współczesnej broni palnej.
      -Song of Merlin and Arthur- legendy arturiańskie w trzech trybach (hi fantasy, filmowa i możliwie historyczna)
      -Songs of Shadow and Dust -uliczna przemoc w starożytności
      -Palaeo Diet - oj historia kamienia łupanego - polowanie na mamuty jaskiniowcami - możliwość trybu solo

      Do samej gry potrzeba naprawdę niewiele dowolnych modeli, więc jak ktos ma ochotę na szybki skirmish w WWII czy walkę Indian z Anglikami to można spróbować.

      Usuń
    6. Natalia, ale SAGA to jedno pudło za ok 100 PLN i masz bandę. Oczywiście mówię o nacjach na piechotę. Jeżeli dochodzi jazda to cena idzie mocno w górę.

      Usuń
    7. Przypomniały mi się jeszcze dwie gry z minimalną ilością modeli. Ale tematycznie to miks tematyki historycznej i fantasy. Chodzi mi o Anno Domini 1666 i Saber & Blood.

      Usuń
    8. Pepe, nie mówię, że to nieatrakcyjne cenowo, tylko że modeli dużo, a ja niestety dla 2 osób robić muszę :) Chyba zaczekam na te krucjaty, i tak to decyzja nie na teraz, a raczej jakoś za rok...

      Usuń
    9. Natalia, spróbujcie En Garde! z Osprey Games. Fugurek tyle co w Mordheim albo i ciut mniej, zasady eleganckie i dynamiczne, można grać różne konwencje (muszkieterowie, piraci, konkwista itd.). Przy dobrym rozplanowaniu koszt jednej bandy w metalu to jakieś 60zł (jak trafisz odpowienie plastiki, np. z Pike&Shot to wyjdzie jeszcze taniej). Jak chcesz mogę podesłać Ci zasady.

      Usuń
  12. W przypadku naszego hobby, to dojenia nie da się uniknąć. Wszak to jest biznes i środki pieniężna musza przepływać z jednej strony do drugiej. Ale najśmieszniejsze jest to, że wszyscy zdają sobie z tego sprawę a i tak dają się doić. Dodatkowo jeszcze publicznie się tym chwalą na blogach, forach, facebooku itp. Ile to kupili, ile im jeszcze zostało do pomalowania itd. Wiem to z własnego doświadczenia, bo sam tak robię :D

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. No właśnie da się! Jest na przykład całkowicie darmowa "Wojnacja" czy "Pierwsza Wojna Światowa". Oczywiście nie liczę tutaj ceny figurek.
      A jeśli chodzi o to chwalenie się - to pewnie nawyk jeszcze z przedszkola, gdy cała grupa musiała wiedzieć o nowym nabytku :)

      Usuń
    2. Tylko z Wojnacji (z tego co wiem) autor nie próbuje nawet się utrzymać.

      Usuń
    3. A mimo to "Wojnacja" trzyma poziom wielu komercyjnych i półkomercyjnych produkcji. Ja tam akurat nie wnikam, jakimi metodami mogę dostać fajną, legalną i darmową grę :)

      Usuń
  13. Dobry tekst. Sama prawda. Szczególnie doją kolekcjonerów - Np. GW - Plastikowy Champion Death Guard 55 - 65 zł masakra ;)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. To i tak tanio. Bohaterowie do primaris marines zaczynają rozmowę od 115 zeta. A już o mało co nie wszedłem w ten system...

      Usuń
    2. Logika GW zestaw z 53 modelami(Dark Imperium) i zasadami wychodzi taniej niż trzech luzem sprzedawanych bohaterów do primaris. To są dealerzy pierwsza dawka (niemal) gratis :)

      Usuń
    3. Taki starter może stwarzać poczucie bycia orżniętym. Skoro jedna plastikowa figurka w starterze kosztuje mniej niż 9 zł, to dlaczego później nagle kosztuje ponad 30? (chodzi o primaris marines). W odróżnieniu od prochów - bardzo trudno uzależnić się od bitewniaków.

      Usuń
  14. TBH nigdy nie rozumiałem tej potrzeby grania w żywy, wspierany system z wielką sceną... W bitewniakach podoba mi się właśnie to, że sporo rzeczy można robić po swojemu: dobierać figurki i zasady, modyfikować je, a nawet robić własne. I wtedy większość z tych sztuczek nas nie dotyczy.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Oczywiście. To ten rodzaj gier, który nie tyle pozwala - co wręcz zachęca do własnych kreacji. Tworzenia scenariuszy, nowych jednostek, dodatkowych zasad. Czy nawet alternatywnych figurek. W ten sposób można bawić się za niewielkie pieniądze przez długie lata - tak samo, jak w przypadku papierowych gier rpg. Cały ten tekst opiera się na założeniu, że jednak trochę grywamy poza gronem najbliższych kumpli, a czasami nawet chodzimy na turniej. Oczywiście nie jest to przymus - i wtedy problemy opisane są powyżej są cudzymi problemami.

      Usuń
    2. Żywe systemy maja to do siebie że sa właśnie żywe i łatwiej o przeciwnika niż do takiej np. Konfrontacji.

      Usuń
    3. Jasne, ale jeśli grasz we w miarę stałym gronie znajomych, z którymi wspólnie decydujecie się na wejście w jakiś system, to nie trzeba szukać przeciwników.

      Usuń
    4. Takie grono to prawdziwy skarb! Zwłaszcza, jeśli podzielacie fascynację tymi samymi klimatami i grami. Akurat wśród moich najbliższych znajomych tylko jeden wkręcił się w figurki. I odpadł po narodzinach syna :(

      Usuń
    5. Jeśli chodzi o konfrontację to większym problemem niż brak przeciwników (bo ludzi którzy mają modele i pamiętają zasady znam całkiem sporo) jest brak anglojęzycznej bazy kart online (które popadały jakiś czas po systemie) i chyba przede wszystkim kilka archaizmów mechanicznych, które irytowały jeszcze za czasów świetności systemu ale przechodziły ze względu na ówczesną nowatorskość ;) Konfraontacja częściowo sama sobie wykopała dół stawiając na stosunkowo wymagających graczy z zamiłowaniem do nowości ;)

      Usuń
    6. Zależy czego oczekuje się od bitewniaka. Nie wyobrażam sobie malować przez dziesiątki godzin drugowojennych żołnierzy, każdy kropka w kropkę identyczny, albo liniowych wojaków z czasów średniowiecza. Zanudziłbym się przy trzeciej figurce. Ale jakie było pytanie? Aha. No więc tego, od bitewniaka oczekuję na pierwszym miejscu ciekawych ras/armii/figurek najlepiej nie spotykanych w innych systemach. U mnie padło na Age of sigmar. Tolkienowskie krasnoludy są nudne. Ale Fyreslayers? Kharadron Overlords? To chce się sklejać i malować. Im bardziej odjechany design tym więcej mam chęci na niego. Żywy system w tym przypadku sprawia, że nie mogę się doczekać kolejnych propozycji GW. Na odjechane elfy albo gobliny czekam z wypiekami na twarzy. I na wszystko co nowe i nie oklepane.

      Usuń
    7. @gervaz
      Akurat w moim przypadku to nie są poznani wcześniej znajomi, którzy wkręcili się w gry, tylko gracze o podobnym podejściu poznani na internetach. :)

      Usuń
  15. Odnośnie sytuacji ze starterem do Hail Caesar i braku dowódców - w starterze do Black Powder Waterloo również nie dołączono dowódców do poszczególnych oddziałów no i sporo graczu wkurzyło się z tego powodu podczas premiery produktu. Wydawca usprawiedliwił się odpowiadając, że pudełko jest za małe żeby zmieścić jeszcze figurki dowództwa. Można? Można :D
    Pozdrawiam

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Oczywiście że można. W końcu nic prostszego, niż usprawiedliwianie się. Mimo wszystko, gdybym kupił taki starter, to wolałby dowódców w środku.

      Usuń
  16. Zapomniałeś dodać praktyki Games Workshopu, odnośnie nowch armii. Przez lata w WFB było tak, że jak pojawiała się nowa armia (wychodził nowy Armybook do starej), to była najmocniejsza i należało nią grać. Chwilę później wychodziło coś nowego i to stare już się do gry nie nadawało. Te praktyki trwają po dziś dzień. Przykład armia Sylvaneth do AOS

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Ale z drugiej strony wydają też nowe armie, które wcale nie są tak gięte - na przykład te steampunkowe krasnoludy. Chciałem ująć zjawisko, o którym piszesz w punkcie "Zmiana reguł w trakcie gry". To tak jakby wydać dodatek do szachów "Mongol invasion": trzecią armię z samymi końmi.

      Usuń
  17. To jest właśnie jeden z powodów, dla których gram w Ogniem i Mieczem, a teraz sięgam po Test of Honour, natomiast omijam szerokim łukiem gry GW. Lubię mieć poczucie, że wydawca stosuje powyższe techniki z wyczuciem, a nie traktuje mnie jak ostatniego kretyna. Dobrze wypunktowałeś to wszystko Karolu. Niektórzy wydawcy mogą Cię zacząć nienawidzić! :)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Jeśli w tajemniczych okolicznościach spłonie mi samochód, bądź zacznę odbierać telefony z pogróżkami i znaczącym milczeniem - to coś jest na rzeczy... Nie jest tak, że w "OiM" tego typu myki zupełnie nie występują. Ale faktycznie - są serwowane w dużo uczciwszy sposób. Nie jest tak, że wyjdzie Brandenburgia czy Dania i nagle RON czy Turcja stają się niegrywalne :)

      Usuń
    2. Inna sprawa - jeśli chodzi o wydatki na gry, warto tak jak w życiu mieć nad tym kontrolę i w miarę ogarniać ile i kiedy się wydało. Uważam, że np. prowadzenie excelowego zestawienia wydatków na figurki nie jest przejawem głupoty, a wręcz przeciwnie.

      Usuń
    3. Też jestem zwolennikiem kontroli nad wydawanymi pieniędzmi. Ale raczej nie w wymiarze wyliczania sumy wydatków, co raczej wstrzymywania się od kupna rzeczy niepotrzebnych. Czyli - nie kupuję modeli, których później nawet nie wytnę z ramek. A przynajmniej się staram ;)

      Usuń
  18. Dobrze napisane. Niestety, doili, doją i doić będą.
    Ze swojej strony zastanawiam się, na ile celowe było wypuszczenie przez GW przegiętych w momencie premiery Kharadronów, czyli steampunkowych latających krasnoludów, których poprawka kluczowego warscrolla (grundstok thunderers) zawarta w wydanym kilka miesięcy później podręczniku General's Handbook 2017, sprowadziła, że tak powiem, do zupełnego parteru. Czyżby SPISEK? ;)
    Jeśli ktoś nie zna sprawy, to w sieci można poczytać płacze, lamenty i gównoburze na ten temat, a w zaprzyjaźnionym internecie rzeczowo opisywał to wszystko Wojtek na Well of Eternity.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. A myślałem, że kharadroni byli tacy sobie już od dnia premiery. Ale gdybym kupił takie figurki, pomalował je i grał przynajmniej raz na dwa tygodnie - a potem taka "dobra zmiana"... To faktycznie bym się zirytował! To jedno z takich zjawisk, które bardzo zachęca mnie do gier historycznych.

      Usuń
    2. Jakbyś po prostu kupił i pomalował, to by nie było aż takiego problemu, bo sprawa dotknęła przede wszystkim "turniejowców", a nie "casuali". Myk z kharadronami polegał na wyposażeniu oddziału thunderersów w wiele kopii pojedynczej broni specjalnej, których to kopii nawet nie było w pudełku, trzeba by sobie było dokonwertować albo coś. Zwyczajny gracz składał na ogół pudełko (pięciu ludków) i po prostu wyposażał wojaków w to, co wybrał z dostępnych w tymże pudełku opcji, czyli z pięciu egzemplarzy defaultowego karabinu i po jednym egzemplarzu broni specjalnych (hasłowo: działko, moździerz, shotgun, minigun, chyba tyle). Problem dotyczył przede wszystkich ludzi z ostrym zacięciem na wygrywanie, którzy wyposażali złożoną dwóch pudełek ekipę 10 ludków w 10 działek albo 10 moździerzy. Po dopakowaniu takiego oddziału bonusem z bohatera, któremu aether khemist na imię, a jeszcze lepiej, z kilku takich khemistów (bonusy się sumowały), dawało to oddział, który salwami mógłby budynki i wzgórza kosić;) Poprawka wprowadziła limit - po jednej broni specjalnej danego typu na pięciu, o ile się nie mylę, członków oddziału.
      Trudno powiedzieć, czy zabieg był celowy, czy po prostu tak głupio wyszło. Fakt, że to mogło być niedopatrzenie w zasadach, które niektórzy gracze dostrzegli i wykorzystali. Dość rzec, że ludzie, którzy pobudowali i powystawiali już te oddziały z dziesiątkami działek wkurzyli się zdrowo.

      Usuń
    3. Dziękuję za wyjaśnienie. To co piszesz, wygląda mi bardziej na niedoróbkę, niż celowe działania. Na zasadzie wypuszczania na rynek niegotowych, nieprzetestowanych gier komputerowych. Bo i tak za parę miesięcy wyda się patcha...

      Usuń
    4. Szanuję ludzi którzy chcą rywalizacji i zaciętej walki, ale osoba która kupiła 10 pudełek dla jednej figurki z każdego i chciała wygrywać turnieje na od początku śmierdzącej sprawie, na glitchu, jest dla mnie frajerem. To przekracza granice dobrego smaku. Z rzekomym typem którego problem dotyczy znam z resztą z forum tga.community i poza tym wykazywał się raczej zdrowym rozsądkiem. Aryann

      Usuń
    5. Nie potępiałbym człowieka tak mocno. Dla mnie to klasyczne pay to win. Kto więcej wyda, ma większe szanse. Zresztą ta zasada funkcjonuje też w rzeczywistości: bogatsze kraje mają lepsze armie.

      Usuń
    6. Tu nie ma co potępiać - nerf potępił go zapewne wystarczająco.

      Jakkolwiek tego P2W bym aż tak bardzo nie przenosił na rzeczywiste przykłady... bo po to się gra w niszowe gry żeby w przeciwieństwie do prawdziwego życia mieć szanse konkurować nawet z najlepszymi ;)

      Usuń
    7. Rzeczywiście. Przypominanie nawet przy okazji bitewniaków o tym, że bogatsi mają w życiu znacznie łatwiej mogłoby odbierać całą radość z zabawy...

      Usuń
  19. Co do Codexów bardzo mi się podoba model z Infinity, zasady wraz z army builderem i wiki są za darmo na necie, a jak chcesz fluff i zasady w wersji papierowej to podręcznik też jest do kupienia, zupełnie nieobowiązkowy (czyli ideał dla mnie co nie umie czytać zasad w pdf ale szybkie przypomnienie mam zawsze pod ręką w telefonie)

    OdpowiedzUsuń
  20. Teraz masz temat na powiązany post - jak gracze bronią się przed tymi technikami - Oldhammer, grupy sprzedaży/wymiany figurek/gier na facebooku i sporo wskazówek można wyciągnąć z komentarzy tutaj ;)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Od takich tekstów m.in. zaczynałem :)
      http://bitewniakowepogranicza.blogspot.com/2016/10/karnawa-blogowy-26-19-sposobow-na.html

      Usuń
  21. Witam!

    W Warzone Ressurection jest podobnie. Na stronie producenta są za darmo zasady oraz fluff, w wersji printer friendly, natomiast jeśli chcesz możesz kupić dużą książkę z fluffem itp, lub małą za 1/3 ceny z samymi zasadami. Bardzo fajne rozwiązanie!
    Dodatkowo, nigdy bym nie pomyślał że GW robi farbki tak, aby się wylewały i szybko zasychały, ale jest to genialne jak się nad tym zastanowić. Więcej farbek w sumie kupiłem ponieważ obecnie używana mi się spierdzieliła a nie skończyła... Dobrze że przechodzę na Hiszpańską Dolinę :)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Jest mnóstwo firm, które jednak nie stosują opisanych trików. Czy to przekłada się na ich dochód? Nie mam pojęcia (choć chętnie popracowałbym parę miesięcy jako księgowy tych firm :)). Ale na pewno korzystanie z takiego systemu sprawia, że czuję większą sympatię do firmy, i przez to do samej gry.

      Usuń
    2. Jest jeszcze jednak jedna ważna rzecz. Porównując tego samego producenta, czyli FFG, który ma 2 podobne systemy, Xwinga kilkukrotnie przywoływanego tutaj, oraz Armadę, która jest jakoś pomijana zawsze. Oba systemy opierają się na podobnym systemie wydawniczym (karty, dla których musisz kupować całe dodatki, z przeciwnej frakcji itp.) jednak wydaje mi się że obie gry są na przeciwnym biegunie. W Sensie Xy mają się chyba dobrze, natomiast Armadzie grozi zapaść taka iż Galakta ma teraz "Świąteczną Promocję" i statki zamiast 70 kosztują np. 33/31 złociszy. I tu rodzi się pytanie, czemu Armada jest w słabszej dyspozycji? I to takiej że chodzą plotki iż Galakta chcę zaprzestać dystrybucję tego systemu...:( Czy to przez droższe zestawy? (Choć Xy wychodzą Drożej) czy przez to że większość graczy Armady to ikswingowcy którzy nie mają czasu/pieniędzy na dwa systemy, czy może jest jeszcze jakiś inny powód? Tak czy siak system kart chyba się wyczerpał na Ikswingu, choć z drugiej strony Shadespire przeczy temu... :)

      Usuń
    3. Nie znam Armady, ale może X-wing po prostu jedzie na starwarsowych maniakach? Fani wybaczą wiele :)

      Usuń
    4. Wydaje mi się że dwa systemy o niemal identycznej tematyce (nie wchodząc w szczegóły to wciąż są kosmiczne walki w świecie Star Wars), to zbyt wiele jak na nasz relatywnie niewielki rynek.

      Usuń
    5. A może to był problem drogiego startera? W porównaniu do X-winga to zupełnie inna półka cenowa. Więc jeśli zupełnie nowy gracz chciał zagrać w bitwy statków w świecie star wars - i jedna kosztuje na wejściu 120 zł, a druga 380... Wybór jest prosty!

      Usuń
    6. Myślę dużo znaczenia też ma rozmiar samej gry, do X potrzeba stołu tylko 90x90 a a armada standardowy bitewniakowy.

      Usuń
    7. Ale też dużo ludzi gra w różne systemy na zwykłych stołach do bitewniaków. Chyba nie udała się Polsce sprzedaż dwa razy takiej samej (albo bardzo podobnej) gry, tylko po droższej cenie.

      Usuń
  22. Jak zawsze u Ciebie, artykuł ciekawy, wciągający i inspirujący do zabrania głosu.

    Pamiętam, kiedy "na poważniej" zaczynawszy w liceum przygodę z bitewniakami, zetknąłem się po raz pierwszy z "Mordheim" i - chociaż byłem wtedy totalnie zielony - spore zdziwienie wywołał u mnie fakt, że pudełka startowe (zarówno główne, jak i startery poszczególnych band) mają w zasadzie zupełnie niegrywalny i nieżyciowy skład, wymuszający uzupełnienie bandy niekiedy o drugie, a nawet i trzecie tyle ludków.

    Od siebie zwrócę uwagę na jeszcze jeden aspekt "dojenia", jaki mi osobiście (jako osobie od lat dość mocno zaangażowanej w robienie makiet) rzucił się w oczy... Pamiętacie czasy ok. V - VI ed. WFB (i w zasadzie wcześniej pewnie też, choć ja tak daleko nie sięgam pamięcią :P), kiedy GW, zarówno na stronie internetowej, jak i w "White Dwarf'ie", czy rozmaitych podręcznikach (vide "General's Compendium", czy "Warhammer Skirmish", że nie wspomnę o dedykowanych "How to make wargames terrain", czy choćby tutorialach z gazetek "Władca Pierścieni") zamieszczał dziesiątki tutoriali, jak z powszechnie dostępnych i tanich dupereli, czy wręcz odpadków w rodzaju pudełko po pizzy i korki od butelek robić fajne i grywalne makiety? Naprawdę było tego na pęczki, ale w którymś momencie się urwało, odeszło w niepamięć - czasowo zbiegło się to z poszerzeniem gotowej oferty makietowej (okolice VII - VIII ed. WFB).

    Przyznam szczerze, że osobiście bardzo żałuję tej zmiany podejścia, która inspirowała, uczyła makietowej samodzielności i dawała impuls do niemal MacGyverowskiego majstrowania, które niestety najwyraźniej pozostawało w sprzeczności z potencjalnymi zyskami możliwymi do osiągnięcia.

    P.S. Powyżej piszę na przykładzie jednej, konkretnej firmy, ale myślę, że to problem szerszy - ogólnie mam wrażenie, że producenci gier najwyraźniej jak ognia boją się dawania klientom narzędzia, które mogłoby przynieść im choć odrobinę niezależności i samodzielności (w moim przykładzie: makietowej).

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Ten absolutyzm figurkowy w dużej mierze zależy od gry. Jest sporo tytułów, w których można dać sporo od siebie. Najbardziej myślę w tej chwili o "Dragon Rampant" i "Frostgrave". Na przykład dodatek o demonach do tego ostatniego ogromnie zachęca do różnych konwersji i scratch buildingu.

      Usuń
    2. Chodziło mi raczej o to, że kiedyś to sam producent (w tym przypadku GW) pokazywał, jak co zrobić kreatywnie i tanim kosztem, były tutoriale w stylu "zrób to sam", a teraz są co najwyżej reklamy gotowych produktów :).

      Usuń
    3. Ale z drugiej strony powstały osobne wydawnictwa specjalizujące się w terenach i tutorialach. Więc z jednej strony - próba naciągnięcia na firmowe tereny (i nie tylko GW tak robi). Z drugiej zaś: porady i tutoriale rozwinięte jak nigdy wcześniej w latach 2000nych. Wkrótce mam nadzieję pokazać ich możliwości.

      Usuń
  23. Sam artykuł trochę w stylu Kapitana Oczywistego, ale przeczytałem z przyjemnością. Patrząc po liczbie komentarzy, trafiłeś na podatny grunt :) Czekam na więcej!

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Dużo takich mniej lub bardziej oczywistych tekstów na tym blogu. I na pewno będą przybywać nowe. A na razie polecam kliknięcie w etykietę "publicystyka". Jest co czytać, choć niektóre teksty się zdezaktualizowały.

      Usuń
  24. Gry wymagające niewielkich nakładów finansowych są skazane na bycie w niszy. Z trzech powodów:

    1. Marketing wymaga ogromnych środków, a samym dobrym produktem się nie przebijesz do szerokiego grona. Czyli musi być dojonko aby interes się kręcił.
    2. Kompletny, tani produkt jest totalnie nieatrakcyjny dla dystrybutorów i sprzedawców.
    3. Klienci często mają swoistego rodzaju syndrom sztokholmski i po prostu uwielbiają pakować się w błędne koła wydatków na grę, po czym racjonalizują je.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Nie chodzi mi o to, żeby ten mechanizm w ogóle zanikł. Wszak nie tylko ja lubię duże, rozbudowane i dopracowane gry. Raczej rzecz w tym, by był serwowany z większym wyczuciem a mniejszą bezczelnością. Każda z większych firm doi, ale FFG przesadza z tym grubo, a wykonaniu Warlord Games jest to bardziej strawne.
      ad 2. To mnie zaciekawiło. Zawsze myślałem, że dla sprzedawcy i dystrybutora gier ideałem jest planszówka (czyli właśnie produkt konkretny i relatywnie tani). Nie wymaga on skomplikowanych zamówień, uzupełniania stanów w sklepie, pozwala na większe modyfikowanie cen (np w odróżnieniu od pojedynczego blistera), łatwiej gospodaruje się przestrzenią magazynową i wystawienniczą. Myślałem, że np AoS i WH40k w jednym sklepie to koszmar detalisty - bardzo dużo różnych pudeł, trzeba mieć na raz niemal wszystkie dostępne, pchać je klientowi pod oczy..
      ad 3. Jako człowiek będący dość dobrym przykładem tendencji, o której piszesz, racjonalizuję ją tak, że duża, rozbudowana gra pozwala na większe zaangażowanie, a następnie płynącą z niego większą satysfakcję. Lepiej patrzy mi się na wielką armię na stole, niż na skirmisha.

      Usuń
    2. co do 3ki to byłem kiedyś na wykładzie zahaczającym o psychologię zakupów i pojawiło się bardzo podobne stwierdzenie... ba ponoć nawet nie do racjonalizacji a usprawiedliwiania i wybielania się w oczach innych to prowadzi przez zaprzeczenie własnym błędom. I to jeszcze nie na przykładzie gier a zakupów samochodów było wyjaśniane dla potwierdzenia skali ;)

      Usuń
    3. Ad.2. Znam to z autopsji: ostatnio zaoferowałem "Shadows in the Void" jednej z firm z UK. Odpowiedź dostałem szczerą: gry w 3mm są dla nich fajne, ale do rozgrywania dużych bitew, gdzie trzeba nakupić górę blistrów. Z punktu widzenia klienta "Shadows" jest grą atrakcyjną, bowiem ma zarówno podręcznik jak i modele wyceniane osobno (tj. wychodzę z założenia że sprzedam podręcznik w uczciwej cenie ale nie narzynam na figurkach) a do tego w przypadku figurek śmiesznie tanio: zestaw na początek kosztuje 10 EUR. Dla sklepu to żaden interes, bowiem nie będą trzymać stanów modeli tylko po to, aby klient kupił jednorazowo modeli za 20-30 funtów i podręcznik za 20 funtów i zostało z tego mniej tyle co z paczki Space Marinów lub innych takich, których klient musi brać na kilogramy każdorazowo płacąc sporo kasy. Krótka piłka: lepiej wkręcić klienta w coś drogiego i taśmowego niż sprzedać mu raz wszystko co do gry potrzebuje.

      Usuń
    4. Od tej strony nie patrzyłem na temat. Ale ma to sens - biznes na sprzedawaniu czegokolwiek bardziej opłaca się wtedy, gdy sprzedaż można co jakiś czas ponawiać. No i niestety - jest wyraźny lider rynku. Klienci mogą nie zauważyć nawet innych, ciekawszych mechanicznie gier zza wielkiego standu ze Space Marinem.

      Usuń
  25. Ten komentarz został usunięty przez autora.

    OdpowiedzUsuń
  26. Bardzo długo nie rozumiałem jak można było tyle płacić za black lotusa :D

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Po pierwsze - to rzeczywiście bardzo mocna, wygrywająca karta w M:tG. A akurat w tej grze organizowano turnieje z nagrodami idącymi w miliony dolarów. To poprostu inwestycja :)-

      Usuń